Witam serdecznie na koncie najlepszego samolotu bojowego września 1939.

sobota, 11 września 2010

11 Września


 
           Przeciwuderzenie armii „Pomorze” i „Poznań” odrzuciło dwie niemieckie dywizje i rozbiło trzecią. Niestety praktycznie wszędzie indziej już dominowali Niemcy. Lotnictwo bombowe działa dalej, ale coraz bardziej zaczyna odgrywać rolę tzw. ułańska fantazja, kontakt z dowództwem jest coraz gorszy. 



Dywizjon „Sęp”:

Około godziny 5.00 X (210) Dywizjon wykonał zadanie roz­poznając: kolumnę pancerną i samochodową nieprzyjaciela w ruchu o długości około 25 km, której czoło do­chodziło do Jarosławia; zniszczone mosty na Sanie w Ja­rosławiu; duże zgrupowanie samochodów na południe od Radymna; liczny tabor kolejowy na linii Radymno - Jarosław.
O godzinie 8.00 z Gnojna wystartowało pięć Łosi 11. Eskadry w celu zbombardowania rozpoznanej ko­lumny pancernej. Nasi lotnicy zbombardo­wali i ostrzelali z lotu koszącego jednostki niemieckiej 2. Dywizji Pancernej w marszu na szosie Jarosław -Przeworsk - Łańcut, meldując dobrą skuteczność ata­ku i rozpraszanie się nieprzyjaciela. Stwierdzili, że most w Radymnie jest cały i zaobserwowali po drodze osiem dwupłatów szturmowych Hs 123 w locie w kierunku Jarosławia.
Po południu, o godzinie 17.00, załoga 11. Eskadry została wysłana na ponowne rozpoznanie obszaru (Przeworsk- Jaro­sław- Przemyśl).
Po dokonaniu rozpo­znania i zrzuceniu bomb na niemiecką przeprawę na Sanie pod Przemyślem nasza maszyna skierowała się na macierzyste lotnisko. W chwili gdy samolot, nadlatując od strony Przeworska, zbliżył się do Jarosławia, został zaatakowany przez trzy niemieckie myśliwce Bf 109 z I/ZG 2. Po długiej walce, której świadkami by­li mieszkańcy Jarosławia i okolic, samolot zapalił się i runął na ziemię pod Pawłosiowem. Skokiem ze spa­dochronem ratowali się ranni i poparzeni: pilot ppor. Przywara i strzelec samolotowy kpr. Zieliński, których podczas opadania niemieccy lotnicy ostrzelali jeszcze z broni pokładowej. Dwaj lotnicy ponieśli prze to śmierć!
Oto relacja uczestnika lotu, strzelca rtg Józefa Zielińskiego:
„Po południu nasza załoga otrzymała zadanie wy­konania lotu rozpoznawczego w rejonie rannego bom­bardowania. Po uzupełnieniu paliwa, amunicji i, jak każ­dorazowo, bomb, wystartowaliśmy, niestety, do ostat­niego lotu. Pogoda była wspaniała, z uwagi na dużą widoczność, ale całkowita bezchmurność okazała się dla nas tragiczna. Lecieliśmy jak zwykle na wysokości ponad 2000 m, co dawało nam gwarancję bezpieczne­go lotu, gdyż lekka artyleria przeciwlotnicza, jaką dys­ponowały niemieckie kolumny pancerne była w takiej sytuacji nieskuteczna. Pamiętam, że w rejonie Przemyś­la obserwator odkrył przeprawę nie­miecką na Sanie, zarządził i wykonał skuteczne bom­bardowanie, a następnie dwukrotnie atakowaliśmy prze­prawę niemiecką ostrzeliwując ją z lotu koszącego.
Po odlocie i nabraniu wysokości byłem zajęty na­dawaniem meldunku radiowego, przekazanego przez obserwatora na macierzyste lotnisko. W pewnym mo­mencie zorientowałem się, że strzelec Edziu Kobyliń­ski oddaje serię z karabinu maszynowego. W pierw­szym momencie przypuszczałem, że są to serie próbne dla zachowania gotowości broni (tak się praktykowa­ło). Jednak przy ponownych strzałach zauważyłem, że Edziu składa się przy strzelaniu. Już w tym momencie zorientowałem się, że rozpoczęła się walka. Przerwa­łem obsługę radiostacji, wyjrzałem przez tylne stano­wisko, które obsługiwał Edek i zobaczyłem dwa nie­mieckie Me-109, które przygotowywały się do ataku z tyłu. Natychmiast objąłem dolne stanowisko strzelec­kie, które niestety miało kompletny brak widoczności atakujących myśliwców. Ponieważ wiedzieliśmy z okre­su szkolenia, że samotny 'Łoś' jest najłatwiejszym celem przy ataku z tyłu, z lewej lub prawej strony, dlate­go umówiony byłem z Edziem, który na górnym sta­nowisku miał dokładny przegląd sytuacji, że poinfor­muje mnie uderzeniem nogi, z której strony mam się spodziewać ataku. Tak też to się odbywało i walka trwa­ła około 10-15 minut. Pilot Staszek Przywara, który uprzednio był rasowym pilotem myśliwcem i przeszko­lony został w pilotowaniu 'Łosi', licznymi manewrami i ewolucjami starał się schodzić z linii strzału atakują­cych myśliwców. Przewaga ich była jednak całkowita i zapewne mieli pewność, że im nie uciekniemy, tym bardziej, że dysponowali przewagą prędkości nad nami.
Z perspektywy czasu i przeanalizowania samej wal­ki, wdzięczny jestem pilotowi Staszkowi, że nie zde­cydował się na ucieczkę lotem koszącym, a pozostawił mi szansę ratunku skokiem spadochronowym. Dzisiaj pewny jestem, że zdawał sobie sprawę, że przegrana jest nieunikniona. I tak też się stało. W pewnym mo­mencie otrzymałem uderzenie od Edzia w plecy, bar­dzo nieprecyzyjne co do kierunku ataku. Podniosłem się i zobaczyłem, że Edek leży na plecach na podłodze samolotu, a z szyi bucha mu krew w rytm pracy serca. Wyjrzałem jeszcze przez górne stanowisko, widząc po­nownie myśliwców. W tym momencie odwróciłem się, aby sprawdzić wysokość, na której się znajdujemy. Za­uważyłem wtedy, że zbiornik z paliwem lekkim, znaj­dujący się za plecami pilota, pali się, a pilot daje zna­ki ręką, które były rozkazem do opuszczenia samolo­tu, czyli skoku ze spadochronem.
Przypiąłem więc spadochron i przystąpiłem szyb­ko do wykonania skoku. Musiałem wyjść przez górne stanowisko strzeleckie, które nie miało stałej osłony i runąć na lewą lub prawą stronę. Tak też uczyniłem, jednak przy samym zsunięciu się zahaczyłem szelkami spadochronowymi o obrotnicę karabinu maszynowe­go, pozostając w pozycji głową w dół przy burcie samo­lotu na zewnątrz. W tym momencie zostałem poparzo­ny płomieniami palącego się prawego silnika. Czując, że pilot panuje jeszcze nad maszyną, wróciłem, wcią­gając się z powrotem do samolotu. Już wcześniej od­czułem, że jestem postrzelony, gdyż prawą stronę ple­ców i rękę zaczęła ogarniać bezwładność i wyczułem, że krwawię. Ponawiając skok, pamiętałem o tym, więc prawą ręką chwyciłem rączkę spadochronu na piersiach, gdyż zdawałem sobie sprawę, że po zeskoku niesprawna ręka może tej rączki nie uchwycić. Drugi skok po­stanowiłem wykonać odmiennie. Wyszedłem na kad­łub samolotu i okrakiem, jak na koniu, przesuwałem się do tyłu, zamierzając się oderwać od maszyny z ty­łu, za sterami. Niestety, pęd powietrza lub też wahania palącego się samolotu zrzuciły mnie z kadłuba, na któ­rym się znajdowałem w połowie jego długości i w tym momencie straciłem pamięć i świadomość.
Odzyskanie przytomności nastąpiło w momencie otworzenia się czaszy spadochronu, w której to chwili
następuje bardzo silne szarpnięcie. Rozbite czoło, które nad prawym okiem krwawiło, utwierdziło mnie w przekonaniu, że zostałem siłą wiatru i przechyłem samolo­tu rzucony na tylne stery i przez nie uderzony w gło­wę, co doprowadziło do utraty przytomności. Otwarcie się spadochronu, któremu zawdzięczam życie, spowo­dowała siła odśrodkowa ręki trzymającej rączkę, gdyż z całą pewnością ciało moje koziołkowało w czasie spa­dania. Odzyskując świadomość, stwierdziłem, że cza­sza spadochronu otwarta jest prawidłowo. Po rozejrzeniu się wkoło zauważyłem, że na ziemi pali się samo­lot, w dali zauważyłem drugą czaszę spadochronu. Wie­działem więc, że 2 członków załogi wyskoczyło; że Edek Kobyliński pozostał ranny w maszynie, miałem pewność. Nie wiedziałem tylko, kto ratuje się na drugim spadochronie. Był to pilot Staszek Przywara, który dał znać o sobie, kiedy leżałem już w szpitalu w Jarosławiu. Więc drugim pozostającym w samolocie był obserwa­tor ppor. Edmund Mrozowski.
W czasie opadania na spadochronie jedna maszy­na niemiecka krążyła wokół mnie, a druga wokół dru- giego spadochronu. W dali widziałem tumany kurzu wytworzonego jazdą motocykli. Nie wiedziałem tylko, czy to wróg, czy swoi. Opadając ku ziemi niedaleko palącego się samolotu, zorientowałem się, że wylądu­ję blisko wraku. Po zetknięciu się z ziemią pozbyłem się spadochronu i chciałem podejść do płonącego sa­molotu. Jednak zauważywszy biegnących ludzi z wio­ski, skierowałem się w ich stronę. Zauważyłem jednak, że wykazują oni dużą agresywność. Tłumaczyłem to sobie tym, że biorą mnie za lotnika niemieckiego, gdyż jak mi wiadomo, już w tym okresie rozpowszechniane były wiadomości, że Niemcy latają w polskich mundu­rach i z polskim znakami na samolotach. Rzeczywis­tość była jednak inna. Mieszkańcy rejonu, nad którym odbyła się walka byli przekonani, że ten duży samolot, czyli 'Łoś', to niemiecki, a te dwa małe to polskie. Spra­wa szybko się wyjaśniła i agresywność minęła, gdyż wśród ludzi, którzy się do mnie zbliżyli był nie zmobi­lizowany rezerwista, który odbywał służbę wojskową w krakowskim pułku lotniczym. Widząc na mundurze pamiątkową odznakę ukończenia SPLdM w Bydgosz­czy, zapytał, co to jest. Usłyszawszy moje wyjaśnienie, zapytał jeszcze o nazwiska absolwentów tej szkoły, któ­rzy dostali przydział do krakowskiego pułku. Podałem więc kilka nazwisk i sprawa przynależności narodowej została wyjaśniona. Dowiedziałem się zaraz, że jestem w wiosce Pawłosiów, że nasze wojska już się wycofa­ły a niemieckie nadchodzą".
Oto Relacje mieszkańców Pawłosiowa.
Władysław Goń:
„Gdzieś po południu od strony Jarosławia nadleciał nasz samolot i zaraz pojawiły się dwa niemieckie myś­liwce i dawaj strzelać do naszego. Musieli trafić, bo ma­szyna zapaliła się. Widziałem, jak dwaj piloci wysko­czyli na spadochronach, wtedy Niemiec podleciał i puś­cił po nich serię. Nasz samolot upadł niedaleko stąd i jak uderzył w ziemię, to wybuchł. Słychać było stra­szny huk. Pobiegłem tam zaraz z innymi kolegami. Nie­daleko samolotu znaleźliśmy szczątki ciał pilotów. Po­zbieraliśmy je do nadpalonego spadochronu i zakopali w polu w prowizorycznym grobie. Zaraz potem od Ja­rosławia na motorach nadjechali Niemcy".
Tadeusz Cichy:
„Nieco dalej w polu znaleźliśmy zwłoki pilotów. Je­den z nich widocznie próbował skakać, bo spadochron był częściowo rozwinięty. Drugi pewnie nie zdążył i roztrzaskał się w sa­molocie. Niewiele z niego zostało, jedna noga, kawał­ki ciała. Reszta - tułów i głowa pewnie do dzisiaj spo­czywają w ziemi. [...] Dwóch się uratowało. Jeden siadł na spadochronie bliżej Jarosławia i ludzie się nim zaopiekowali między nimi Wojtuń. Udało się go przewieźć do szpitala, że to niby kolejarz ranny w wypadku. Doktor Zasowski go leczył. Drugi wylądował pod lasem, 'na ścieżkach'. Je­mu nic się nie stało. Nie wiem, kto mu pomagał, ale na drugi dzień przyszedł w to miejsce przebrany w cywil­ne ubranie. Chodził, oglądał szczątki swojej maszyny. Opowiadał nam, która część do czego służy. Potem zniknął i nie wiem, co się z nim działo".

Startujące z Gnojna Łosie X Dyonu zabierały na ogół po 1100 kg bomb. 11 września Dyon wykonał sie­dem - osiem samolotozadań, zrzucając około 8,8 tony bomb i tracąc jednego Łosia.
Po południu do Ułęża poleciał Fokkerem oficer tech­niczny X Dyonu ppor. Jerzy Unger z mechanikami, aby zreperować unieruchomionego Łosia i wysadzić zostawione tam magazyny.


Dywizjon „Jastrząb”

Cwynar odnalazł Hellera w Brześciu i zameldował, że XV Dywizjon może ewentualnie działać jednym klu­czem. Heller dał mu zaliczkę na poczet wypłat dla żoł­nierzy dywizjonu, rozkaz pobrania trzech Łosi z Pińska.
Na lotnisku Wielick zorganizowano promocję pod­chorążych ostatniego rocznika Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie, których w sierpniu wcielono do dywizjonu.
Po południu rozpoczęła się ewakuacja Brześcia. Baza Małaszewicze osiągnęła nakazane pogotowie mar­szowe w kierunku na Horodenkę. Późnym wieczorem Naczelne Dowództwo Lotnictwa wyruszyło do Wło­dzimierza Wołyńskiego i dowództwo brygady otrzyma­ło rozkaz podążać za nim.
Na lotnisko pomocnicze w Dobrej Woli przyleciał jeden Łoś z Żabczyc. Wszystkie znajdujące się tam Ło­sie zamaskowano świeżą zielenią.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz