Przeciwuderzenie armii „Pomorze” i „Poznań” odrzuciło dwie niemieckie dywizje i rozbiło trzecią. Niestety praktycznie wszędzie indziej już dominowali Niemcy. Lotnictwo bombowe działa dalej, ale coraz bardziej zaczyna odgrywać rolę tzw. ułańska fantazja, kontakt z dowództwem jest coraz gorszy.
Dywizjon „Sęp”:
Około godziny 5.00 X (210) Dywizjon wykonał zadanie rozpoznając: kolumnę pancerną i samochodową nieprzyjaciela w ruchu o długości około 25 km, której czoło dochodziło do Jarosławia; zniszczone mosty na Sanie w Jarosławiu; duże zgrupowanie samochodów na południe od Radymna; liczny tabor kolejowy na linii Radymno - Jarosław.
O godzinie 8.00 z Gnojna wystartowało pięć Łosi 11. Eskadry w celu zbombardowania rozpoznanej kolumny pancernej. Nasi lotnicy zbombardowali i ostrzelali z lotu koszącego jednostki niemieckiej 2. Dywizji Pancernej w marszu na szosie Jarosław -Przeworsk - Łańcut, meldując dobrą skuteczność ataku i rozpraszanie się nieprzyjaciela. Stwierdzili, że most w Radymnie jest cały i zaobserwowali po drodze osiem dwupłatów szturmowych Hs 123 w locie w kierunku Jarosławia.
Po południu, o godzinie 17.00, załoga 11. Eskadry została wysłana na ponowne rozpoznanie obszaru (Przeworsk- Jarosław- Przemyśl).
Po dokonaniu rozpoznania i zrzuceniu bomb na niemiecką przeprawę na Sanie pod Przemyślem nasza maszyna skierowała się na macierzyste lotnisko. W chwili gdy samolot, nadlatując od strony Przeworska, zbliżył się do Jarosławia, został zaatakowany przez trzy niemieckie myśliwce Bf 109 z I/ZG 2. Po długiej walce, której świadkami byli mieszkańcy Jarosławia i okolic, samolot zapalił się i runął na ziemię pod Pawłosiowem. Skokiem ze spadochronem ratowali się ranni i poparzeni: pilot ppor. Przywara i strzelec samolotowy kpr. Zieliński, których podczas opadania niemieccy lotnicy ostrzelali jeszcze z broni pokładowej. Dwaj lotnicy ponieśli prze to śmierć!
Oto relacja uczestnika lotu, strzelca rtg Józefa Zielińskiego:
„Po południu nasza załoga otrzymała zadanie wykonania lotu rozpoznawczego w rejonie rannego bombardowania. Po uzupełnieniu paliwa, amunicji i, jak każdorazowo, bomb, wystartowaliśmy, niestety, do ostatniego lotu. Pogoda była wspaniała, z uwagi na dużą widoczność, ale całkowita bezchmurność okazała się dla nas tragiczna. Lecieliśmy jak zwykle na wysokości ponad 2000 m, co dawało nam gwarancję bezpiecznego lotu, gdyż lekka artyleria przeciwlotnicza, jaką dysponowały niemieckie kolumny pancerne była w takiej sytuacji nieskuteczna. Pamiętam, że w rejonie Przemyśla obserwator odkrył przeprawę niemiecką na Sanie, zarządził i wykonał skuteczne bombardowanie, a następnie dwukrotnie atakowaliśmy przeprawę niemiecką ostrzeliwując ją z lotu koszącego.
Po odlocie i nabraniu wysokości byłem zajęty nadawaniem meldunku radiowego, przekazanego przez obserwatora na macierzyste lotnisko. W pewnym momencie zorientowałem się, że strzelec Edziu Kobyliński oddaje serię z karabinu maszynowego. W pierwszym momencie przypuszczałem, że są to serie próbne dla zachowania gotowości broni (tak się praktykowało). Jednak przy ponownych strzałach zauważyłem, że Edziu składa się przy strzelaniu. Już w tym momencie zorientowałem się, że rozpoczęła się walka. Przerwałem obsługę radiostacji, wyjrzałem przez tylne stanowisko, które obsługiwał Edek i zobaczyłem dwa niemieckie Me-109, które przygotowywały się do ataku z tyłu. Natychmiast objąłem dolne stanowisko strzeleckie, które niestety miało kompletny brak widoczności atakujących myśliwców. Ponieważ wiedzieliśmy z okresu szkolenia, że samotny 'Łoś' jest najłatwiejszym celem przy ataku z tyłu, z lewej lub prawej strony, dlatego umówiony byłem z Edziem, który na górnym stanowisku miał dokładny przegląd sytuacji, że poinformuje mnie uderzeniem nogi, z której strony mam się spodziewać ataku. Tak też to się odbywało i walka trwała około 10-15 minut. Pilot Staszek Przywara, który uprzednio był rasowym pilotem myśliwcem i przeszkolony został w pilotowaniu 'Łosi', licznymi manewrami i ewolucjami starał się schodzić z linii strzału atakujących myśliwców. Przewaga ich była jednak całkowita i zapewne mieli pewność, że im nie uciekniemy, tym bardziej, że dysponowali przewagą prędkości nad nami.
Z perspektywy czasu i przeanalizowania samej walki, wdzięczny jestem pilotowi Staszkowi, że nie zdecydował się na ucieczkę lotem koszącym, a pozostawił mi szansę ratunku skokiem spadochronowym. Dzisiaj pewny jestem, że zdawał sobie sprawę, że przegrana jest nieunikniona. I tak też się stało. W pewnym momencie otrzymałem uderzenie od Edzia w plecy, bardzo nieprecyzyjne co do kierunku ataku. Podniosłem się i zobaczyłem, że Edek leży na plecach na podłodze samolotu, a z szyi bucha mu krew w rytm pracy serca. Wyjrzałem jeszcze przez górne stanowisko, widząc ponownie myśliwców. W tym momencie odwróciłem się, aby sprawdzić wysokość, na której się znajdujemy. Zauważyłem wtedy, że zbiornik z paliwem lekkim, znajdujący się za plecami pilota, pali się, a pilot daje znaki ręką, które były rozkazem do opuszczenia samolotu, czyli skoku ze spadochronem.
Przypiąłem więc spadochron i przystąpiłem szybko do wykonania skoku. Musiałem wyjść przez górne stanowisko strzeleckie, które nie miało stałej osłony i runąć na lewą lub prawą stronę. Tak też uczyniłem, jednak przy samym zsunięciu się zahaczyłem szelkami spadochronowymi o obrotnicę karabinu maszynowego, pozostając w pozycji głową w dół przy burcie samolotu na zewnątrz. W tym momencie zostałem poparzony płomieniami palącego się prawego silnika. Czując, że pilot panuje jeszcze nad maszyną, wróciłem, wciągając się z powrotem do samolotu. Już wcześniej odczułem, że jestem postrzelony, gdyż prawą stronę pleców i rękę zaczęła ogarniać bezwładność i wyczułem, że krwawię. Ponawiając skok, pamiętałem o tym, więc prawą ręką chwyciłem rączkę spadochronu na piersiach, gdyż zdawałem sobie sprawę, że po zeskoku niesprawna ręka może tej rączki nie uchwycić. Drugi skok postanowiłem wykonać odmiennie. Wyszedłem na kadłub samolotu i okrakiem, jak na koniu, przesuwałem się do tyłu, zamierzając się oderwać od maszyny z tyłu, za sterami. Niestety, pęd powietrza lub też wahania palącego się samolotu zrzuciły mnie z kadłuba, na którym się znajdowałem w połowie jego długości i w tym momencie straciłem pamięć i świadomość.
Odzyskanie przytomności nastąpiło w momencie otworzenia się czaszy spadochronu, w której to chwili
następuje bardzo silne szarpnięcie. Rozbite czoło, które nad prawym okiem krwawiło, utwierdziło mnie w przekonaniu, że zostałem siłą wiatru i przechyłem samolotu rzucony na tylne stery i przez nie uderzony w głowę, co doprowadziło do utraty przytomności. Otwarcie się spadochronu, któremu zawdzięczam życie, spowodowała siła odśrodkowa ręki trzymającej rączkę, gdyż z całą pewnością ciało moje koziołkowało w czasie spadania. Odzyskując świadomość, stwierdziłem, że czasza spadochronu otwarta jest prawidłowo. Po rozejrzeniu się wkoło zauważyłem, że na ziemi pali się samolot, w dali zauważyłem drugą czaszę spadochronu. Wiedziałem więc, że 2 członków załogi wyskoczyło; że Edek Kobyliński pozostał ranny w maszynie, miałem pewność. Nie wiedziałem tylko, kto ratuje się na drugim spadochronie. Był to pilot Staszek Przywara, który dał znać o sobie, kiedy leżałem już w szpitalu w Jarosławiu. Więc drugim pozostającym w samolocie był obserwator ppor. Edmund Mrozowski.
W czasie opadania na spadochronie jedna maszyna niemiecka krążyła wokół mnie, a druga wokół dru- giego spadochronu. W dali widziałem tumany kurzu wytworzonego jazdą motocykli. Nie wiedziałem tylko, czy to wróg, czy swoi. Opadając ku ziemi niedaleko palącego się samolotu, zorientowałem się, że wyląduję blisko wraku. Po zetknięciu się z ziemią pozbyłem się spadochronu i chciałem podejść do płonącego samolotu. Jednak zauważywszy biegnących ludzi z wioski, skierowałem się w ich stronę. Zauważyłem jednak, że wykazują oni dużą agresywność. Tłumaczyłem to sobie tym, że biorą mnie za lotnika niemieckiego, gdyż jak mi wiadomo, już w tym okresie rozpowszechniane były wiadomości, że Niemcy latają w polskich mundurach i z polskim znakami na samolotach. Rzeczywistość była jednak inna. Mieszkańcy rejonu, nad którym odbyła się walka byli przekonani, że ten duży samolot, czyli 'Łoś', to niemiecki, a te dwa małe to polskie. Sprawa szybko się wyjaśniła i agresywność minęła, gdyż wśród ludzi, którzy się do mnie zbliżyli był nie zmobilizowany rezerwista, który odbywał służbę wojskową w krakowskim pułku lotniczym. Widząc na mundurze pamiątkową odznakę ukończenia SPLdM w Bydgoszczy, zapytał, co to jest. Usłyszawszy moje wyjaśnienie, zapytał jeszcze o nazwiska absolwentów tej szkoły, którzy dostali przydział do krakowskiego pułku. Podałem więc kilka nazwisk i sprawa przynależności narodowej została wyjaśniona. Dowiedziałem się zaraz, że jestem w wiosce Pawłosiów, że nasze wojska już się wycofały a niemieckie nadchodzą".
Oto Relacje mieszkańców Pawłosiowa.
Władysław Goń:
„Gdzieś po południu od strony Jarosławia nadleciał nasz samolot i zaraz pojawiły się dwa niemieckie myśliwce i dawaj strzelać do naszego. Musieli trafić, bo maszyna zapaliła się. Widziałem, jak dwaj piloci wyskoczyli na spadochronach, wtedy Niemiec podleciał i puścił po nich serię. Nasz samolot upadł niedaleko stąd i jak uderzył w ziemię, to wybuchł. Słychać było straszny huk. Pobiegłem tam zaraz z innymi kolegami. Niedaleko samolotu znaleźliśmy szczątki ciał pilotów. Pozbieraliśmy je do nadpalonego spadochronu i zakopali w polu w prowizorycznym grobie. Zaraz potem od Jarosławia na motorach nadjechali Niemcy".
Tadeusz Cichy:
„Nieco dalej w polu znaleźliśmy zwłoki pilotów. Jeden z nich widocznie próbował skakać, bo spadochron był częściowo rozwinięty. Drugi pewnie nie zdążył i roztrzaskał się w samolocie. Niewiele z niego zostało, jedna noga, kawałki ciała. Reszta - tułów i głowa pewnie do dzisiaj spoczywają w ziemi. [...] Dwóch się uratowało. Jeden siadł na spadochronie bliżej Jarosławia i ludzie się nim zaopiekowali między nimi Wojtuń. Udało się go przewieźć do szpitala, że to niby kolejarz ranny w wypadku. Doktor Zasowski go leczył. Drugi wylądował pod lasem, 'na ścieżkach'. Jemu nic się nie stało. Nie wiem, kto mu pomagał, ale na drugi dzień przyszedł w to miejsce przebrany w cywilne ubranie. Chodził, oglądał szczątki swojej maszyny. Opowiadał nam, która część do czego służy. Potem zniknął i nie wiem, co się z nim działo".
Startujące z Gnojna Łosie X Dyonu zabierały na ogół po 1100 kg bomb. 11 września Dyon wykonał siedem - osiem samolotozadań, zrzucając około 8,8 tony bomb i tracąc jednego Łosia.
Po południu do Ułęża poleciał Fokkerem oficer techniczny X Dyonu ppor. Jerzy Unger z mechanikami, aby zreperować unieruchomionego Łosia i wysadzić zostawione tam magazyny.
Dywizjon „Jastrząb”
Cwynar odnalazł Hellera w Brześciu i zameldował, że XV Dywizjon może ewentualnie działać jednym kluczem. Heller dał mu zaliczkę na poczet wypłat dla żołnierzy dywizjonu, rozkaz pobrania trzech Łosi z Pińska.
Na lotnisku Wielick zorganizowano promocję podchorążych ostatniego rocznika Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie, których w sierpniu wcielono do dywizjonu.
Po południu rozpoczęła się ewakuacja Brześcia. Baza Małaszewicze osiągnęła nakazane pogotowie marszowe w kierunku na Horodenkę. Późnym wieczorem Naczelne Dowództwo Lotnictwa wyruszyło do Włodzimierza Wołyńskiego i dowództwo brygady otrzymało rozkaz podążać za nim.
Na lotnisko pomocnicze w Dobrej Woli przyleciał jeden Łoś z Żabczyc. Wszystkie znajdujące się tam Łosie zamaskowano świeżą zielenią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz